Tak samo jak Ania nieustannie wyobrażała sobie, że jest kimś innym (przede wszystkim, że jej włosy są czarne, a na imię ma Kordelia), tak każda z młodych czytelniczek powieści Lucy Maud Montgomery lubiła sobie wyobrażać, że jest rudowłosą, piegowatą Anią Shirley o niewyczerpanych pokładach wyobraźni. Która z nas nie pamięta zanurzania się w ten sielsko-anielski świat Avonlea z niezachwianą wiarą, że wszelkie rozterki zawsze znajdą swój szczęśliwy koniec? Która z nas nie dorastała razem z Anią i pochłaniając jej przygody nie odczuwała dziwnej potrzeby, żeby zapleść włosy w dwa warkocze i nadać wszystkim drzewom za oknem przesadnie romantyczne nazwy? Ehhh, piękne to były czasy… Dlatego z chęcią sięgnęłam po nową adaptację „Ani z Zielonego Wzgórza”, która wyszła spod ręki Moiry Walley-Beckett (twórczyni serialu i autorki scenariusza do większości odcinków), by raz jeszcze wrócić do Avonlea i poczuć się jak mała dziewczynka. „Anne with an E”.
Cóż, nie żałuję. Była to przygoda z pewnością warta swojego czasu. Ale jeśli ktoś liczy na słodką adaptację powieści 1:1 (która w gruncie rzeczy była książką dla dzieci), to radzę zachować ostrożność, bo to już nie jest ta Ania, którą pamiętacie z książek. Choć jednocześnie jest to dokładnie ta sama Ania. No właśnie…
Pozwólcie, że wytłumaczę, o co mi chodzi. Będzie dużo spoilerów, zostaliście ostrzeżeni i możecie się jeszcze wycofać. Początek serialu jest tip top wierny powieści. Mateusz przyjeżdża po chłopca, którego mają z siostrą adoptować, by pomógł im w pracy na farmie, jako że żadne z nich nie ma własnej rodziny ani dzieci. Tymczasem, w wyniku dziwnej pomyłki, na dworcu czeka na niego dziewczynka. Biedny zagubiony Mateusz, nie wiedząc co robić, pakuje Anię do bryczki i zabiera ją na Zielone Wzgórze. Nie zdradza się przy tym ani słowem, że zaszła pomyłka, więc Ania spędza całą podróż trajkocząc wesoło, szczęśliwa, że w końcu będzie miała prawdziwy dom. Jedno spojrzenie na Anię, kilka słów z jej ust i już wiecie – to jest ona! Ania jak żywcem wyciągnięta z książki! Jestem wręcz zakochana w grającej tę postać Amybeth McNulty. Rude włosy, jeden pieg na drugim, nawija jak karabin maszynowy, prawdziwy żywioł energii. Przerażona mina Mateusza jest wprost bezcenna. A na Zielonym Wzgórzu Maryla wita ich równie bezcennym i typowo dla siebie surowym „wtf, miał był chłopak”. W jednej sekundzie całe marzenie o kochającej rodzinie wali się w gruzy, a Ania z euforii radości stacza się w otchłań rozpaczy. I nie miejcie złudzeń, kiedy mówi, że jest „w otchłani rozpaczy”, naprawdę wygląda i zachowuje się, jakby w niej była.
I w tym właśnie całe sedno mojego wywodu. Twórcy z biegiem czasu (szczególnie w drugim i trzecim sezonie) podchodzą do książkowego pierwowzoru bardzo luźno. Mnożą się wątki, na których temat nie było w powieściach Montgomery ani jednego słowa, wątki bardzo zaangażowane społecznie, powiedziałabym nawet bardzo współczesne. Ale jest też Ania, która wygląda i zachowuje się tak, jakby dosłownie wyszła z książki. Buzia jej się nie zamyka, we wszystkim poszukuje romantyzmu, desperacko pragnie rodziny i miłości, ale jest też niezwykle silną dziewczyną, o sprecyzowanych poglądach, upartą i nieskorą do kompromisów. Co u niej w głowie, to na języku, szybciej mówi niż myśli, niewyparzona buzia co chwilę pakuje ją w kłopoty. Jest pełna pasji, w gorącej wodzie kąpana, a nieokiełznany temperament często prowadzi ją do zguby. Gdy w coś wierzy, poświęca się temu całkowicie, nie bacząc na konsekwencje. W książkach były to sytuacje w sumie nieszkodliwe, takie tam dziecięce tarapaty (choć oczywiście dla niej urastały do rozmiarów najgorszych tragedii). Jak już mówiłam, to w gruncie rzeczy powieści dla dzieci. W serialu jest inaczej. Są i dziecięce wybryki, ale są też sytuacje poważne, których konsekwencje mogą potencjalnie być tragiczne. To już nie jest sielankowe Avolnea, gdzie ploteczki sąsiedzkie nikomu nie robią krzywdy. W tym Avonlea ludzkie tragedie są prawdziwe, społeczne problemy istnieją, a Ania je widzi i nie boi się ich wytykać palcem. Tak więc z jednej strony jest to inna Ania, nie tylko romantyczka chodząca z głową w chmurach, ale też zaangażowana społecznie feministka. A z drugiej strony to wciąż Ania, bez trudu ją rozpoznajemy, mimo że znajdujemy ją w zupełnie innym świecie i nowych okolicznościach.
Na chwilkę zatrzymajmy się jeszcze przy innych bohaterach, wszak nie jest to serial wyłącznie o Ani. Maryla i Mateusz są doskonali. Cichy Mateusz, który stara się do niczego nie mieszać i robić swoje, zakochany bezgranicznie w Ani, i Maryla, z początku bardzo nieczuła, można by nawet rzec bezduszna, konserwatywna w poglądach, stopniowo odkrywająca w sobie nowe pokłady czułości. Oboje są niezwykle poczciwi i do rany przyłóż, nie ma w nich krztyny zła. Do tego Rachel Lynde, pierwsza plotkara w mieście, której wydaje się, że zjadła wszystkie rozumy. Inteligentny Gilbert Blythe, którego Ania z niewiadomych przyczyn traktuje przez długi czas jak wroga, choć jest on jedną z nielicznych osób, które traktują ją z szacunkiem. Serio, jej pyskówki czasem naprawdę wyskakują znikąd, zupełnie nieprowokowane. Chce być najmądrzejsza, więc w Gilbercie widzi rywala, jednak jak to zwykle bywa koniec końców odkrywa w nim przyjaciela, albo i coś więcej. Śliczna Diana Barry, najlepsza przyjaciółka Ani, idealna dama – pod tym względem przeciwieństwo prostolinijnej, nieobytej Ani. Na jakiej podstawie Ania uznała, że są „bratnimi duszami”? Nie wiadomo, nie mają ze sobą nic wspólnego. Ale kochają się jak siostry. Diana jest dla Ani ideałem, a Ania dla Diany symbolem inteligencji i niezależności.
W światku Avolnea jest wszystko – zaściankowy karykaturalny pastor, ojcowie, dla których jedyną wartością córek jest wydanie ich odpowiednio za mąż (w osobach na przykład pana Barry’ego czy pana Andrewsa), głupiutka gąska, robiąca maślate oczy do klasowego przystojniaka (słodziutka Ruby Gillis), klasowa zołza (Josie Pye) i klasowy tyran przygłup (Billy Andrews), a nawet poczciwy choć pechowy głuptas (Moody, przypominający jako żywo Nevilla Longbottoma z „Harry’ego Pottera”). Jest też totalnie karykaturalny nauczyciel, karygodnie wyśmiewający się z Ani przy całej klasie, głupszy niż but z lewej nogi. No i wisienka na torcie – klub Postępowych Matek, o którym będzie okazja napisać więcej kiedy indziej.
Zmierzając powoli do konkluzji tego jak zwykle przydługiego wpisu, jeśli macie zamiar dać tej nowej Ani szansę, musicie mieć świadomość, co Was czeka. Tak jak wspomniałam – to już nie jest sielankowe Avonlea z powieści. To jest Avonlea, gdzie sierota musi zmagać się z ostracyzmem ze strony praktycznie całego miasta. Gdzie ludzie bywają okrutni, uprzedzeni i nietolerancyjni. Na przestrzeni trzech sezonów śledzimy cały kalejdoskop społecznych problemów. Przez sezon pierwszy Ania walczy o nie tyle nawet sympatię, co zwyczajną akceptację mieszkańców. W drugim i trzecim sezonie twórcom już całkiem puszczają wodze. Pojawia się wątek niemalże kryminalny z gorączką złota w tle, gdy całe miasto daje się omotać dwóm oszustom, choć sprawa śmierdzi na kilometr. Mamy też wątki z uprzedzeniami na tle rasowym, najpierw w postaci przyjaźni Gilberta z czarnoskórym Bashem, którego Gilbert ostatecznie przywozi do Avonlea i czyni swoim wspólnikiem (krzywym spojrzeniom nie ma końca), a potem w postaci pobliskiej wioski Indian, nazywanych dzikusami, mimo że zachowują się bardziej cywilizowanie niż ci, co mienią się cywilizowanymi. Rząd w swym oświeceniu próbuje zrobić z Indianami porządek, porywając im dzieci i zamykając je w katolickich pseudoszkołach (a de facto więzieniach) z tyranem księdzem i jego cerberami-siostrami. No masakra po prostu. Pojawia się nawet wątek homoseksualny – postać Cole’a prześladowanego na każdym kroku za swoją inność – z jego punktem kulminacyjnym na przyjęciu u ciotki Józefiny. Tak, moi drodzy, ciotka Józefina jest lesbijką, całe życie spędziła z kobietą, po której śmierci nie może się otrząsnąć. Na jej przyjęcia zjeżdża cały artystyczny świat dziwaków, w którym każdy każdego akceptuje i wszystko jest normalne. Wyraźny jest też podział społeczeństwa na klasy społeczne – bogatej Dianie nie wypada się zadawać z biednym Jerrym, który na początku nie umiał nawet czytać i pisać. I co z tego, że jego dom, gdzie ósemka dzieciaków plus rodzice śpią wszyscy na kupie w jednym pokoju, gdzie przy stole się rozmawia, a po kolacji są tańce i śpiewy, jest dużo szczęśliwszy niż sztywny pałac rodziców Diany? Nic z tego, bo na kasę nie ma rady i rodzina Jerry’ego zawsze będzie ta gorsza. Wszystkie te wątki, miejsca, ludzie splatają się w prawdziwą lekcję tolerancji w porównaniu z zaściankowym Avonlea, w którym nie są tolerowane żadne odstępstwa od przyjętych norm.
Wszystko to, co napisałam powyżej jasno pokazuje, że serial jest z deczka nastawiony na lewicową propagandę. Ma to również swoje potwierdzenie w jeszcze jednym ważnym punkcie – główny nurt serialu, pomiędzy tymi wszystkimi wątkami społecznymi, o których się przed chwilą rozpisałam, kręci się wokół wątków wyraźnie feministycznych. Walley-Beckett zrobiła z Ani feministyczną bojowniczkę, a z całego serialu manifest, i to bardzo ostry manifest feministyczny. A o tym, jak to zrobiła porozmawiamy więcej już wkrótce.