Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: “Southpaw”

Wszyscy znamy ten schemat. Mistrz świata, niepokonany bokser, ma wszystko czego można zapragnąć, mieszka w pałacu, kasą rzuca na prawo i lewo, żyć nie umierać. I wtedy ma miejsce punkt zwrotny, nasz bohater stacza się na samo dno, by się od niego odbić i w blasku chwały powrócić na szczyt. Widzieliśmy to setki razy, ta sama historia w różnych wariantach. Tak? Nie. A przynajmniej nie całkiem. Owszem, schemat jest dokładnie ten sam. Tylko deprechy po drodze znacznie więcej… Oto mamy „Southpaw”.

W sumie mogłam się czegoś takiego spodziewać po facecie, który stworzył „Synów Anarchii” (w pewnym momencie przedostatniego sezonu nawet dla mnie zrobiło się tam zbyt depresyjnie…). Kurt Sutter ma dar do pisania historii, dzięki którym prawdziwy świat wydaje się nagle piękny i cudowny. Tekst Suttera na taśmę filmową przeniósł Antoine Fuqua, reżyser fenomenalnego „Dnia próby”, i wyszła z tego całkiem niezła kinowa uczta.

Billy Hope (nomen omen) miał wszystko, po czym z dnia na dzień wszystko stracił w najbardziej tragicznych okolicznościach, jakie można sobie wyobrazić. Dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że Billy prawdopodobnie nigdy nie musiał myśleć sam za siebie. Zawsze to inni podejmowali decyzje za niego. On miał tylko wyjść na ring i sprać przeciwnika na kwaśne jabłko, w czym jest zresztą bardzo dobry. Kiedy więc Billy zostaje nagle sam, stery przejmuje koleś, dla którego liczy się tylko kasa i interes. A widz już wie, że ostateczny upadek się zbliża i będzie bardzo bolesny. Wydawać by się mogło, że gorzej już być nie może. Po czym jest gorzej. A potem jeszcze gorzej… i jeszcze gorzej. Aż w końcu człowiek ma ochotę zagrzebać się w jakiejś czarnej dziurze i nigdy stamtąd nie wychodzić. Serio, ten film przydałoby się oglądać na antydepresantach, bo bez tego jest ciężko.

Główny zarzut, jaki można w przypadku „Southpaw” postawić jest taki, że naprawdę strasznie długo trzeba czekać, zanim sytuacja głównego bohatera zacznie się w końcu poprawiać. Wygrzebywanie się z bagna rusza właściwie dopiero na pół godziny przed końcem filmu, wszystko przed tym jest jedną wielką spiralą nieszczęścia. Z drugiej jednak strony może właśnie o to chodzi. Billy jest tak ze wszystkich stron zadręczany, że kibicujemy mu coraz bardziej. A poza tym… Kurt Sutter. On inaczej pisać nie potrafi. Kolejnym zarzutem może być fakt, że „Southpaw” faktycznie powiela schemat przerobiony już w kinie na tysiąc sposobów. Ale przed tym to akurat chyba nie ma ucieczki. Kto by takie historie oglądał, gdyby się źle kończyły? Ja na pewno nie.

Plusów natomiast jest całkiem sporo. Na czele z obsadą, począwszy od grającego główną rolę Jake’a Gyllenhaala. Z każdym kolejnym filmem ten człowiek coraz bardziej mi imponował, nie inaczej jest tym razem. Forest Whitaker irytował mnie tutaj znacznie mniej niż zwykle, co też okazało się miłą niespodzianką. Jedną z najjaśniejszych gwiazd filmu jest jak dla mnie młodziutka Oona Laurence, grająca Leilę Hope. Stworzona przez nią i Jake’a Gyllenhaala relacja między córką a ojcem jest tak prawdziwa i wzruszająca, że kilkakrotnie w czasie seansu pociekły mi łzy po policzkach.

Wielką zaletą jest również to, że cała historia została pokazana w sposób bardzo realistyczny. Nigdy nie oglądałam boksu, ale mniej więcej tak to sobie wyobrażam. Dwóch zakrwawionych gości, którzy w trakcie 12 rundy ledwo stoją na nogach. Większość filmów z tego nurtu przedstawia nam wersje cukierkowe, w których facet dostający cięgi przez 11 rund nagle w ostatniej doznaje przebudzenia i wgniata przeciwnika w parkiet, choć wcześniej nie był go w stanie nawet pogłaskać. W „Southpaw” walki nie wyglądają elegancko i ślicznie. Wręcz przeciwnie – tutaj się czuje, że to boli. W końcu możemy także zobaczyć co się dzieje po walce. Zawodnika plującego krwią, opuchniętego, z trudem czołgającego się pod prysznic. Co więcej, po zachowaniu tych facetów naprawdę widać, że ileś lat ciągłego obrywania po ryju nie pozostawia człowieka obojętnym.

Dodatkowym plusem dla mnie osobiście jest muzyka. Piękna, minimalistyczna i elektryzująca ścieżka dźwiękowa autorstwa zmarłego w katastrofie lotniczej Jamesa Hornera, przeplatająca się z mocnymi kawałkami hip-hopowymi idealnie leżącymi w klimacie filmu. Coś fantastycznego. Jest to jeden z nielicznych soundtracków, których słucham w całości.