Każdy kto mnie zna może zaświadczyć, że nie jestem feministką. Do feminizmu jest mi równie daleko jak stąd do Plutona. A przynajmniej feminizmu w tak zajadłym, nienawistnym wydaniu, jakie obecnie atakuje nas ze strony wszechobecnych w mediach pseudo-feministek. Osobiście uważam, że te, za przeproszeniem, babsztyle robią wszystkim nam, normalnym kobietom, bardzo czarny PR. Dziękujemy ślicznie. Za to „ratowanie” nas z „uciemiężenia” powinnyście wszystkie w piekle się smażyć. Anyway, feminizm a’la babsztyle działa mi na nerwy. Bardzo. Więc kiedy przyszedł mi do głowy pomysł na dzisiejszego posta, poczułam się trochę nieswojo z obawy, że zostanę wrzucona do jednego wora z babsztylami. Nie chciałam jednak pomysłu porzucić – stąd wstęp, który mam nadzieję jasno mój stosunek do feminizmu obrazuje.
Jakiś czas temu usłyszałam z ust dość znanej amerykańskiej aktorki komentarz, że wszystkie najlepsze główne role zawsze są przeznaczone dla mężczyzn, a stanowczo zbyt mało mamy silnych głównych ról kobiecych. W ostatnich latach sporo oglądam seriali, a że zachodnia telewizja przeżywa najwyraźniej swój złoty wiek, powstaje coraz więcej produkcji wybitnych, tworzonych przez coraz bardziej wybitne nazwiska. Wniosek wysnuwam taki, iż owa dość znana amerykańska aktorka nie ma racji. Kobiety niejednokrotnie kradną facetom cały show.
Pomijając przypadki oczywiste, jak „Seks w wielkim mieście” czy „Gotowe na wszystko” (z czego ani jednego ani drugiego nie oglądałam i oglądać nie zamierzam, bo taka już ze mnie męska szowinistka), co rusz możemy się natknąć na silne, niesamowite, zapyliste, hardkorowe twardzielki, sto razy lepsze od dziesięciu Carrie’ch Bradshaw razem wziętych. I o nich słów kilka – oto mój subiektywny przegląd.
Uzbierała się już cała pokaźna grupa przedstawicielek organów ścigania, którym faceci jedynie partnerują. Przykładowo w „Castle” mamy policjantkę, Kate Beckett, do której przyczepia się pisarz kryminałów i odtąd razem prowadzą dochodzenia, zaś we „Fringe” Olivia Dunham jest agentką FBI, a dwaj partnerujący jej panowie są naukowcami. Zarówno Kate jak i Olivia są twardsze od większości facetów, a przy tym inteligentne i śliczne. Inteligencji nie można też odmówić Carrie Mathison z „Homeland”. Agentka CIA, świetna w swojej pracy, na co dzień zmagająca się z chorobą dwubiegunową. Owszem, irytująca jak mało kto, częściej miałam ją ochotę udusić niż jej kibicować, ale przyznać trzeba, że jak się ta kobieta zaweźmie, to faceci powinni jej schodzić z drogi.
Mówiąc o kobietach, które człowiek chce mieć po swojej stronie – numerem jeden w tej kategorii musi być Olivia Pope, fenomenalna spin doktorka i specjalista od zarządzania kryzysowego z serialu „Skandal”, która ma coś do udowodnienia nie tylko jako kobieta, ale też jako osoba czarnoskóra. Wyciszy aferę, zminimalizuje szkody, ochroni reputację, znajdzie brudy na przeciwnika. Słowem – kiedy gówno uderza w wentylator, dzwonisz do Olivii. Bohaterka ma niestety swoje wady, z których naczelną jest uwikłanie w uwłaczający godności romans z prezydentem (żonatym). Wydawać by się mogło, że Olivia jest zbyt mądra i zbyt dużo wie o mechanizmach wielkiej polityki, by się w coś tak idiotycznego i toksycznego wpakować. A tymczasem się pakuje, wciąż od nowa, nawet gdy już wszystko szlag trafia. Łatwo by to mogło ją wyeliminować z listy zapylistych bohaterek, gdyby nie była tak niesamowita kiedy obok nie ma Fitza. Być może jestem uprzedzona, bo w mojej osobistej opinii Fitz jest mięczakiem i dupkiem, no ale cóż… Powiem tylko tyle, że wszystkie sceny z Olivią i Fitzem najchętniej bym od razu przewinęła. Za to kiedy Olivia i jej Gladiatorzy wkraczają do akcji – aż miło patrzeć!
A jeśli ktoś ma ochotę na podwójną dawkę wrażeń, warto sięgnąć po „Układy”. Bohaterkami są dwie prawniczki – doświadczona i bezwzględna Patty Hewes (franca jakich mało) oraz młoda, ambitna, niewinna i pełna ideałów Ellen Parsons. Przez pięć sezonów kroczą po cienkiej granicy między współpracą a rywalizacją (czasem wręcz ocierającą się o krwawą wojnę) i jeszcze nigdy nie widziałam tak emocjonującego pojedynku.
Jeśli zaś wolimy klimat bardziej wesoły, mamy do dyspozycji Leslie Knope z „Parks and Recreation”. Jest ona najbardziej optymistycznie nastawioną do życia i pracy osobą na całym Bożym świecie. Zawsze uśmiechnięta, pracowita, ambitna, niesamowicie zorganizowana i bezgranicznie poświęcona służbie lokalnej społeczności. Ma sto pomysłów na minutę, każdą akcję jest w stanie przygotować od ręki, pracuje za dziesięciu, a prywatnie jest najlepszą przyjaciółką jaką można mieć, zawsze pomoże w potrzebie, nigdy nie zapomni o twoich urodzinach i jeszcze da ci najcudowniejszy prezent w historii wszystkich prezentów. I ma obłędne poczucie humoru. A jej ulubioną potrawą są gofry z górą bitej śmietany. Leslie Knope For President!
Serial „Vampire Diaries” jest jedną z moich grzesznych przyjemności. Niby człowiek wie, że powinien poświęcać czas na coś ambitniejszego, ale przerwać ciężko. Niestety przedstawicielki płci pięknej stanowią tutaj pasmo niewykorzystanych szans, z których największą i najbardziej bolesną jest Bonnie Bennett. Idealnie pasowałaby do dzisiejszej listy, gdyby tylko scenarzyści pozwolili jej częściej błyszczeć. Dziewczyna jest niezniszczalna, umierała już trzy razy i zawsze udawało jej się wrócić (fani prawdopodobnie urządziliby ogólnoświatowy strajk, gdyby uśmiercono Bonnie Bennett). Straciła prawie całą rodzinę w dramatycznych okolicznościach, wycierpiała więcej niż można sobie wyobrazić i wciąż nie dostaje żadnej taryfy ulgowej. A, no i jest potężną wiedźmą. Klan Bennettów przewija się w historii magii w co trzecim zdaniu, więc Bonnie automatycznie została nominowana etatową wiedźmą, niezawodną i dostępną na każde zawołanie. Słowo daję, Bonnie jest tak absurdalnie ofiarną i bezinteresowna osobą, że aż boli patrzeć.
Kiedy mamy jednego lub parę głównych bohaterów, a reszta jest wyraźnie na drugim planie, sprawa jest prosta i podział obowiązków jasny. Kiedy jednak mamy wielu bohaterów pierwszoplanowych, wtedy opowiadana historia oraz odzew widowni weryfikują, kto się utrzyma a kto nie. Najlepszym przykładem, jaki teraz przychodzi mi do głowy, jest serial „The 100”. Akcja dzieje się w różnych miejscach i rozbita jest na różne wątki, splątane jednak w spójną fabułę. Mamy bardzo wielu bohaterów, z czasem niektórzy wybijają się na tle innych i po dwóch sezonach śmiało można powiedzieć, że spośród nich miażdżącą przewagę mają kobiety. Octavia Blake szybko przemienia się z „dziewczynki” w twardą wojowniczkę, która niczego się nie boi. Raven Reyes jest mega zdolnym mechanikiem, bez niej, jej pomysłów i zdolności prawdopodobnie nikt by nie przeżył. Lexa i Indra – szefowa tubylców i przywódczyni jednego z klanów – są bezlitosne i nie warto z nimi zadzierać.
Najważniejsza od początku jest Clarke Griffin, która szybko wyrasta na liderkę ludzi z Arki. Jest mądra i ciepła, ale w razie potrzeby umie podjąć ekstremalnie trudne decyzje. Wszyscy odruchowo oczekują od niej odpowiedzi na każde pytanie, a ona dla swoich ludzi zrobi dosłownie wszystko. Honor facetów ratuje głównie Bellamy Blake, dzielący z Clarke pozycję lidera. Bellamy jest praktycznie jedyną osobą, która ją wspiera zawsze, niezawodnie i bez względu na wszystko. Jeden. Jeden facet, którego nie zdominowały całkowicie kobiety. Nieźle.
Moją najnowszą serialową miłością jest „Orphan Black”. Nie ma się co oszukiwać, tym serialem rządzą kobiety. A konkretniej: Tatiana Maslany i wszystkie grane przez nią bohaterki. Ale o tym więcej przy następnej okazji. Bo TE kobiety zasługują na więcej słów. Dużo więcej.