Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Tematycznie: Kosmos bliski i trochę dalszy

Moja mama twierdzi, że wszystkie filmy są science fiction. A ściślej rzecz ujmując – wszystkie, których ona nie chce obejrzeć. Film obyczajowy? Chętnie. Dramat? Może być. Komedia? Jak najbardziej. Cała reszta to dla niej science fiction. Zrobił się z tego nasz wewnętrzny rodzinny żart, ale sęk w tym, że ja lubię filmy science fiction. Szczególnie takie, które dzieją się w kosmosie. Może to odzew mojego ukrytego marzenia, by wybrać się kiedyś w kosmos (co rzecz jasna nigdy się nie stanie) i fascynacji ogromem wszechświata.

Klasyki gatunku nie będę przerabiać, bo została już przerobiona na dziesiątą stronę. Wolę przywołać dwa nowsze tytuły, o których wielu być może nie słyszało, a o których warto usłyszeć. Dla zachowania czegoś na kształt równowagi, wybierzemy się dziś na Słońce oraz na Księżyc. „Sunshine” (w Polsce pod głębokim tytułem „W stronę słońca”, którego używania konsekwentnie odmawiam) jest pod wieloma względami filmem oryginalnym. Nic w tym zresztą dziwnego, kiedy reżyserem jest Danny Boyle. W skrócie chodzi o to, że Słońce umiera. Niezbyt to dobra wiadomość, bez Słońca ludzkość nie przeżyje. Oczywiste jest zatem, że grupa ratownicza zostaje wysłana w kosmos. Muszą z potężną bombą dolecieć do Słońca, zdetonować tam ładunek i liczyć na to, że wybuch pobudzi naszą gwiazdkę do życia. Wszystko to zostaje nam zreferowane, gdyż film zaczyna się w momencie, gdy załoga Icarusa II jest już w drodze i od dłuższego czasu przebywa w przestrzeni kosmicznej. Do Słońca wszak trochę daleko z Ziemi. Dowiadujemy się także, iż nie jest to pierwsza misja ratunkowa. Icarus II został wysłany po tym, jak Icarus I nagle zniknął nigdy nie dotarłszy do celu i nikt nie wie, co się z nim stało.

W „Sunshine” najlepsze jest to, że załoga nie jest bandą nieustraszonych bohaterów, do jakich kino typu „ratujemy-świat-przed-katastrofą” zdążyło nas już przyzwyczaić. Tak jakby ze wszystkich tych filmów wycięto czynnik ludzki. „Sunshine” tymczasem skupia się całkowicie na psychice bohaterów – widzimy grupę ludzi, którzy zaczynają nieco świrować po tak długim zamknięciu, pojawiają się tarcia, pojawia się strach, pojawiają się błędy. W końcu widać, że człowiek nie jest maszyną. Mamy tu kalejdoskop postaci, a niektóre z nich są doprawdy szalenie interesujące. Pokładowy inżynier jest prawdziwie silną osobowością, dość suchą i nieskomplikowaną moralnie. Liczy się tylko misja, nieważne co i kogo trzeba będzie poświęcić. Typowo wojskowe podejście. Jego swoista bezduszność może razić, ale z drugiej strony nie boi się on wzięcia odpowiedzialności za ekstremalnie trudne decyzje, potrafi działać szybko i pod silną presją. Dość napięte stosunki łączą go z innym członkiem grupy, fizykiem odpowiedzialnym za zdetonowanie ładunku. Jest on cichym outsiderem, nie wchodzącym nikomu w paradę i nie okazującym zbyt wielu uczuć. Na pokładzie mamy też panią pilot, która jest najbardziej emocjonalnym członkiem załogi, nawigatora, który po popełnieniu katastrofalnego błędu załamuje się psychicznie, a także lekarza psychologa dziwnie zafascynowanego Słońcem. Działania poszczególnych członków załogi i ich wzajemne stosunki to najmocniejszy atut tego obrazu. Gdyby finałową sekwencją z szalonym Pinbackerem twórcy nie wpadli w typowo hollywoodzki przesadyzm, film byłby rewelacyjny.

Na przeciwnym biegunie dzisiejszego wydania tematycznego mamy film mało spektakularny, mało widowiskowy, praktycznie bez akcji, a jednocześnie jeden z najlepszych filmów nurtu science fiction ostatnich dobrych kilku lat (moim zdaniem przynajmniej). Mowa o „Moon” Duncana Jonesa. Zaczęłam go oglądać w sumie przypadkiem, ale mimo swej skromności tak mnie wciągnął, że nie mogłam się oderwać. Ten film ma po prostu niesamowity klimat. Miłośnicy wielkiej akcji nie mają tu czego szukać, za to prawdziwi fani sci-fi nie będą zawiedzeni. Główny bohater samodzielnie zarządza stacją kosmiczną na Księżycu, jego trzyletni kontrakt właśnie wygasa i za kilka tygodni będzie mógł wrócić do domu. Jak łatwo można przewidzieć, w tym miejscu wszystko się chrzani. Bohater ulega wypadkowi, po czym budzi się niczego nie pamiętając i jakby cofnięty w przeszłość. Coś mu w tej dziwnej sytuacji nie pasuje, więc zaczyna węszyć. I wtedy okazuje się, że to nie ta sama osoba, lecz dwie różne.

„Moon” jest filmem jednego aktora. Nie tylko w przenośni, ale też całkiem dosłownie. Sam Rockwell wykonał tu niesamowitą pracę. Zawsze go ogromnie szanowałam, ale w „Moon” przeszedł samego siebie. Nie dość, że musiał ten film zagrać sam, to jeszcze wystąpił w podwójnej roli. Dialogi prowadzi z samym sobą lub ewentualnie z komputerem o wdzięcznym imieniu GERTY (mówiącym notabene głosem Kevina Spacey). Popis aktorstwa z wysokiej półki. Właściwie nie rozumiem tylko jednego – jak to jest możliwe, że rola Sama Rockwella, poza nominacją do nagrody Saturn, pozostała niedoceniona?

Wielce bym sobie życzyła, by współczesne science fiction obfitowało w obrazy takie jak „Moon”. Bo takie właśnie filmy są dowodem na to, że nie trzeba wielkich budżetów, fajerwerków i efektów, jeśli się wie, jak dobrze opowiedzieć historię. Nawet najprostszą historię.