Każdy przynajmniej słyszał o filmie „Słoń” Gusa Van Santa, który w 2003 roku zgarnął w Cannes Złotą Palmę. O „April showers” Andrew Robinsona słyszało natomiast zapewne niewielu. Oba te filmy poruszają szalenie trudny temat strzelanin w szkołach, ale robią to w sposób diametralnie różny. Podczas gdy „Słoń” kończy się na masakrze w szkole, „April showers” w tym miejscu się niemal zaczyna.
Ten film nie jest arcydziełem. Jest prosty i w sumie mało efektowny, bez wybitnego aktorstwa i wielkich dokonań reżyserskich. Strzelanina w szkole przeplatana jest zarysem historii dwojga młodych ludzi, historii takiej samej, jak milion innych, nic specjalnego. Wolałabym się jednak skupić na zasadniczym plusie tego filmu. Opowiada on o tych, którzy przeżyli. O tych, którzy stracili bliskich i muszą sobie jakoś z tym poradzić. O pierwszych chwilach, godzinach, dniach po masakrze, kiedy panuje totalny chaos. Jedni starają się być silni, inni zupełnie się załamują. Niektóre wątki są ledwie zarysowane, ale być może niezgłębione historie bardziej jeszcze skłaniają do refleksji.
Widzimy kilku różnych ludzi. Chłopaka, który traci dziewczynę zanim udało mu się rozgryźć, co właściwie do niej czuje. Dziewczynę, która straciła przyjaciółkę, ale bardzo się stara, żeby utrzymać wszystkich innych razem. Chłopaka, którego wykańcza psychicznie poczucie winy. W końcu widzimy także chłopaka, który nie tylko traci przyjaciela, ale też musi żyć ze świadomością, że ów przyjaciel wszedł do szkoły i otworzył ogień do swoich kolegów i nauczycieli. Jak można było nie zauważyć niczego wcześniej? Otóż można było. Znamienne jest to, że o samym mordercy nie wiemy właściwie niczego poza tym, że był właśnie czyimś przyjacielem. W pewnym momencie twórcy zdobywają się nawet na odwagę, by postawić jedno z najtrudniejszych pytań – czy sprawca powinien być traktowany tylko jako morderca, czy także jako jedna z ofiar?
Osobiście urzekł mnie ten film właśnie ze względu na swoją chaotyczność. Dzięki temu wszystkie te obrazy pojawiające się przed oczami widza wydawały się bardziej prawdziwe. Bo przecież w ciągu tych kilku pierwszych dni życie nie mogło wrócić do normy. Po czymś takim nie można po prostu żyć dalej. Ostatnie ujęcie z rzędem krzyży jest niesamowitym zamknięciem dla filmu. Tak jakby w tym miejscu kończył się zamęt, a zaczynała żałoba.