Jednym z moich ulubionych reżyserów jest Christopher Nolan. Są reżyserzy, którzy specjalizują się w komediach, są też tacy, którzy kręcą świetne kino akcji, są specjaliści od horrorów. Nolana nie da się w ten sposób zakwalifikować. Jest jednym z tych reżyserów, których określam mianem „wizjonerzy”. Nigdy nie wybiera łatwych środków, eksperymentuje na różnych warstwach fabuły, zwodzi, miesza, kombinuje, a na koniec kpi z widza, któremu zaczęło się wydawać, że rozgryzł o co chodzi.
Sukcesy Nolana zaczęły się wraz ze znakomitym „Memento”, którego scenariusz (napisany wspólnie z bratem Jonathanem) najpierw zwyciężył na Festiwalu Filmowym w Sundance, a potem wyróżniony został nominacjami do Złotego Globu i Oscara. Bohaterem filmu jest Leonard, który za cel życiowy postawił sobie znalezienie mordercy swojej żony. Jest jednak jeden mały problem – kiedy jego żona została napadnięta, on sam także doznał obrażeń i od tamtej pory cierpi na brak pamięci krótkotrwałej. Pamięta wszystko sprzed wypadku, ale niczego później. Nie jest w stanie zapamiętać nowych rzeczy na dłużej niż 15 minut. Swoje dochodzenie dokumentuje więc za pomocą zdjęć i notatek, a co ważniejsze fakty tatuuje sobie na ciele, aby móc ciągle na nowo wszystko odtwarzać. Gdyby nakręcić ten film normalnie, zapewne mógłby być ciekawym thrillerem. Ale Nolan nie jest fanem prostych rozwiązań. Dlatego „Memento” nakręcił… od końca. Najpierw widzimy, jak kończy się cała historia, a potem powoli cofamy się w czasie. Z łatwością możemy wczuć się w głównego bohatera, bo wraz z każdą kolejną sceną budzimy się razem z nim i nie mamy pojęcia (podobnie jak on), co działo się wcześniej. Finał filmu (a jednocześnie początek historii) sprawia, że człowiekowi szczena z hukiem wali o podłogę.
Ciekawa jestem, jak ówcześni fani twórczości Nolana przyjęli wieść, że będzie on kręcił przygody Batmana. To się musiało wydawać takie… nie w jego stylu. Dyskusja o tym, kiedy Batman był najlepszy (w epoce Burtona, Schumachera czy Nolana) jest tak samo próżna, jak dyskusja o tym, kto był lepszym Jokerem. Nolan wziął tę historię i nakręcił ją od zupełnie innej strony. Komiksowe przerysowanie i efekciarską akcję zastąpiła historia o ludziach. Mamy mroczne, skorumpowane Gotham i zagubionego Bruce’a Wayne’a, który jednocześnie musi i nie chce być Mrocznym Rycerzem i który jeszcze nigdy nie był tak skomplikowany psychicznie i emocjonalnie. „Batman – Początek” opowiada o tym, jak to się wszystko zaczęło, ale to „Mroczny Rycerz” jest w mojej opinii najlepszym Batmanem w dziejach kina. Kocham i szanuję Jacka Nicholsona, jest genialnym wszechstronnym aktorem, ale Joker w wydaniu Heatha Ledgera jest na zupełnie innym poziomie. Szaleństwo, geniusz, postrach, karykatura – wszystko w jednym. Genialnie poprowadzona postać.
Pomiędzy „Batman – Początek” a „Mrocznym Rycerzem” powstał mój ulubiony film Nolana – „Prestiż” (na podstawie powieści Christophera Priesta, przerobionej na scenariusz przez braci Nolanów). Jakiś czas zbierałam się do obejrzenia tego filmu, a powodem zwlekania była moja niegasnąca awersja do Hugh Jackmana, trwająca po dziś dzień. Nie przepadałam wtedy także za Christianem Bale’m, co nadal dla mnie samej jest niezrozumiałe. Na szczęście po „Prestiżu” całkiem mi to przeszło i od tamtej pory jestem jego wierną fanką. „Prestiż” to historia dwóch konkurujących ze sobą iluzjonistów. Każdy z nich chce być lepszy niż ten drugi i całkowicie obaj się oddają temu pojedynkowi. Przez cały film rzeczywistość zlewa się z iluzją, a bohaterowie balansują na granicy między zwykłą rywalizacją, a szaleństwem. Każde ujęcie kamery jest niesamowite.
Lato ubiegłego roku w kinach na całym świecie zostało całkowicie zdominowane przez „Incepcję”. Nolan dał tutaj upust swojej fascynacji tematyką snów i prawdopodobnie na dobre utknął w mglistej strefie między wyobraźnią i rzeczywistością. Nawet bohaterowie dochodzą czasem do punktu, w którym nie wiedzą, czy to co ich otacza jest prawdziwe. Potrzebują specjalnych „totemów”, by się upewnić, że nie śnią. Nolan po raz kolejny eksperymentuje z warstwami fabuły, tworzy kilka równoległych światów, w których pojęcie czasu jest bardzo względne. Światli krytycy (z natury swej nastawieni anty-hitowo) wyśmiewali „Incepcję” dowodząc, że jest to świetnie zrealizowana rozrywka, z fabułą niemożliwą do zrozumienia, nikt na świecie jej nie rozumie i w ogóle nie ma potrzeby jej rozumieć, bo to tylko masowa popelina i nie musi mieć sensu. Guzik prawda. Nie ma w „Incepcji” nic trudnego do zrozumienia dla średnio inteligentnego człowieka, wszystkie zawiłości są z detalami wytłumaczone. Nie twierdzę, że Nolan całkowicie uniknął błędów (zamieszał na przykład trochę z kickami – do dziś nie wiem, po co było wysadzanie szpitala, skoro kick działa z wyższego poziomu na niższy, a nie odwrotnie). Tym niemniej „Incepcja” jest kolejnym dowodem na to, że Nolan jest reżyserem niezwykłym. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby na koniec nie zaserwował czegoś specjalnego. Na temat nieszczęsnego bączka, który w zależności od poglądów danej osoby albo się przewrócił, albo nie, kinomaniacy piszą już rozprawy naukowe.
Bardzo ważna we wszystkich filmach Nolana jest warstwa wizualna (autorem zdjęć zawsze jest Wally Pfister, dla którego współpraca ta zaowocowała w tym roku Oscarem za zdjęcia do „Incepcji”, a wcześniej trzema nominacjami za inne filmy Nolana). Pracy kamery nie obserwuje na monitorze, tylko sam za nią łazi przez cały czas. Kręci swoim tempem i nigdzie się nie spieszy. Jest reżyserem, który nie boi się rzucać wyzwań widzowi, a jego filmy są kompletnymi wizjami bogatej wyobraźni.