Tak to już chyba jest, że od rodzimego wymaga się więcej. Jeśli jakaś zachodnia produkcja sprawi zawód, człowiek się poirytuje chwilę, a potem wraca do swoich spraw i życie toczy się dalej. Jeśli jednak zawód sprawi produkcja polska, boli dziesięć razy bardziej, a uraz zostaje na całe lata. Ja na przykład do polskiego kina mam uraz. Dlatego na „Salę samobójców” szłam z autentycznym strachem. Od pierwszych zwiastunów miałam na ten film ochotę, mimowolnie zakiełkowała we mnie nadzieja, że to może być w końcu coś ciekawego. Ochota jeszcze wzrosła po obejrzeniu „Wszystko, co kocham”, bo wiedziałam już wtedy, że Jakub Gierszał gra w „Sali samobójców” główną rolę. Koniec końców ochota przezwyciężyła strach, ale do sali kinowej wchodziłam z duszą na ramieniu.
Nie wiem jak to się stało, ale ujrzałam coś, co przerosło moje oczekiwania. Kawał ciężkiego, doskonale zagranego, dobrego kina. Bez żadnego „jak na polskie warunki”, film jest świetny, kropka. I nie o żadnych emo-gejach. Słowo daję, jak widzę takie komentarze, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Co ludziom odbiło z tym emo? Ustalmy raz na zawsze – emo nie ma tu nic do rzeczy. Ten film jest o samotności młodego człowieka i potrzebie akceptacji. Prosty przekaz, ale wcale nie banalny. Miliony młodych ludzi tego doświadczają. Głównym bohaterem jest Dominik, który właściwie do końca pozostaje zagadką. Ignorowany przez rodziców urządza prowokację i oświadcza im (a przy okazji także ich wysoko postawionym znajomym), że jest gejem, co matka kwituje później słowami: „W du… ci się poprzewracało, nie jesteś żadnym gejem”, na co odzywa się ojciec: „A nawet jeśli jesteś, zachowaj to dla siebie”. Rodzice są fantastyczni. Najpierw ich syn zamyka się w pokoju na 10 dni, a oni tego nawet nie zauważają, potem tnie się żyletkami, a oni nie przyjmują do wiadomości, że to była próba samobójcza. Reagują dopiero wtedy, kiedy syn oświadcza, że nie będzie podchodził do matury. Tak, to zdecydowanie zmienia postać rzeczy. Kiedy poproszony o pomoc psycholog usiłuje się dowiedzieć czegoś o Dominiku, pochłonięci przez życie zawodowe rodzice są w stanie powiedzieć jedynie, że „dużo czyta” i „jest bardzo zamknięty w sobie”. Czy to naprawdę takie dziwne, że Dominik wolał spędzać czas w sieci z ludźmi, którzy go, tak dla odmiany, chcieli słuchać? Oczywiście całe to przerysowanie było efektem zamierzonym, co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Widziałam, czytałam, słyszałam na temat „Sali samobójców” wypowiedzi różnych światłych krytyków i innych fachowców. Wśród tych negatywnych pojawia się zarzut, że film jest spóźniony o trzy lata. Przepraszam, że co? Ośmielę się z tym nie zgodzić. Jak na moje oko, problemy tu pokazane wciąż są jak najbardziej aktualne i jeszcze przez długi czas będą aktualne. Naśmiewający się rówieśnicy, potrafiący wpędzić człowieka w depresję? Ucieczka w Internet? Rodzice, którzy nie wiedzą dosłownie niczego o swoim dziecku? Śmiem nawet twierdzić, że robi się coraz gorzej. Ale nie nie nie, film jest spóźniony. Bo dlaczego niby Dominik wpadł w taką histerię, kiedy ojciec odłączył mu wtyczkę od Internetu, zamiast po prostu iść do kafejki internetowej albo skorzystać z Internetu w komórce? Halo! Po pierwsze trzy lata temu kafejki też już były. Po drugie scenariusz do filmu powstał zanim Internet w komórkach stał się powszechny. W przeciwnym razie po co Dominik taszczyłby ze sobą wszędzie laptopa? To nie wina biednego scenarzysty, że realizacja filmu tyle zajęła. A po trzecie nie wiem, czy ktoś zauważył, ale ten chłopak był w skrajnej depresji, od dłuższego czasu nie wychodził w ogóle z pokoju. W obliczu nagłego odcięcia od jedynej rzeczywistości, w jakiej jeszcze istniał, na pewno pierwszą rzeczą, która wedle wszelkich praw logiki powinna mu przemknąć przez głowę jest: „nic się nie stało, pójdę do kafejki”. Dwie sceny później jest wyraźnie pokazane, że wyjście z domu wcale nie jest dla niego takie proste. Ale co ja tam wiem, pewnie się mylę.
Mocnym atutem „Sali samobójców” jest obsada. Agata Kulesza i Krzysztof Pieczyński wypadli świetnie w roli rodziców. Miło było zobaczyć wreszcie znakomitych polskich aktorów, których twarze nie wylewają się z każdej debilnej komedii i każdego serialu w telewizji. Jakub Gierszał natomiast potwierdził tylko to, co już wcześniej podejrzewałam – jest żywym, cudownym dowodem na to, że są w Polsce fenomenalni młodzi-zdolni. W mojej skromnej opinii to jedno z największych aktorskich objawień ostatnich kilku lat. Jest po prostu niesamowity.
Z duszą na ramieniu szłam na „Salę samobójców” do kina. Kiedy na ekran kinowy wjechały napisy końcowe, ciężko mi się było podnieść z fotela. Przez dobre kilka minut nie mogłam znaleźć głosu, a emocjonalny kac trzymał mnie jeszcze potem przez kilka dni. Warto było.