Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Artysta filmowiec: Edward Norton

Mój najulubieńszy z ulubionych aktorów? Odpowiedź może być tylko jedna. Kocham Edwarda Nortona miłością absolutną. Poza tym, że dla mnie jest ucieleśnieniem ideału na ekranie, jest także nieprzeciętnie inteligentnym człowiekiem. Ukończył historię na Yale, studiował też astronomię oraz filologię japońską (rzecz jasna płynnie posługuje się tym językiem). Bardzo rzadko pojawia się na imprezach i w ogóle całą hollywoodzką szopkę ma gdzieś. Ma opinię ekstremalnie trudnego we współpracy, mówi się nawet, że chcąc zaangażować Nortona do filmu trzeba się przygotować na to, że na dzień dobry przepisze on cały scenariusz.

Zadebiutował w „Lęku pierwotnym” u Gregory’ego Hoblita, w roli oskarżonego o morderstwo 19-letniego Aarona Stamplera. Od razu zgarnął za tę rewelacyjną drugoplanową rolę Złoty Glob i nominację do Oscara, zaliczając w ten sposób wymarzony początek kariery. Nie sposób opowiedzieć tutaj o wszystkich rolach Nortona, więc wymienię tylko moje ulubione jego wcielenia.

„American History X” Tony’ego Kaye przyniosła Nortonowi drugą nominację do Oscara, tym razem za rolę pierwszoplanową. Jego bohater, Derek Vinyard, jest zagorzałym neonazistą. Manifestuje swoje poglądy na każdym kroku, co w końcu doprowadza go do zamordowania dwóch czarnoskórych mężczyzn. Derek ląduje w więzieniu, gdzie szybko cały jego światopogląd zaczyna się chwiać w posadach. Wszystko czego doświadcza za więziennymi murami daje mu zupełnie nową perspektywę. Po wyjściu na wolność jest innym człowiekiem, wyciszonym i spokojnym. Nie ma w nim nic z nienawiści, która wręcz z niego kipiała wcześniej.

Na podstawie powieści Chucka Palahniuka powstał film „Fight Club” Davida Finchera (na pewno powstanie o nim kiedyś osobny wpis, bo jest moim zdaniem reżyserem genialnym). Norton jest tutaj głównym bohaterem i narratorem historii. Wydaje się on być człowiekiem bez tożsamości. Identyfikuje się najpierw przez swoje mieszkanie, żywcem wyjęte z katalogu Ikei, potem przez rozmaite grupy wsparcia, aż w końcu poprzez tytułowy Fight Club. Nie wie kim jest i czego chce od życia. Jest przeciętnym facetem, którego siła charakteru z czasem niespodziewanie się ujawnia.

„Zakazany owoc” jest debiutem reżyserskim Edwarda Nortona. Film opowiada o przyjaźni katolickiego księdza i rabina (Norton wcielił się także w rolę tego pierwszego) oraz ich relacji ze wspólną przyjaciółką z młodości. Obraz niezwykle ciepły, uwielbiam do niego powracać, kiedy w życiu coś mnie dołuje. Bo oglądając ten film, nie da się powstrzymać uśmiechu. Oto jak można bez patosu, prosto i zabawnie, a przy tym urzekająco opowiedzieć o wierze. I o przyjaźni, która nie ogląda się na różnice religijne i światopoglądowe.

Bodaj moją ulubioną twarzą Nortona jest Monty Brogan z „25. godziny” Spike’a Lee (na podstawie powieści Davida Benioffa, który osobiście napisał także scenariusz). Monty Brogan, nowojorski diler narkotyków, za 24 godziny pójdzie do więzienia. Ma jeden dzień, żeby pożegnać się z bliskimi. Jego życie całkowicie się zmienia w ciągu tego jednego dnia. To jest film o sfrustrowanym człowieku, który odpowiedzialność za własne błędy próbuje zrzucić na wszystkich wokoło i w którym powoli dojrzewa akceptacja faktu, że sam jest sobie winien. Scena monologu Monty’ego przed lustrem jest jedną z najlepszych i najbardziej zapadających w pamięć scen w dziejach kinematografii.

Chyba nigdzie Norton nie wyglądał tak dobrze, jak w „Iluzjoniście” Neila Burgera. Jak go widzę w tym fraku, to mi miękną kolana. Eisenheima otacza aura tajemniczości. Nigdy nie wiadomo, co mu chodzi po głowie, nigdy nie mówi wprost, nigdy nie zdradza sekretów swoich sztuczek. Ma potężną charyzmę, nie krępuje go nawet cały książęcy dwór i nie boi się prowokować. Czy ja już mówiłam, jak świetnie wygląda we fraku?

Edward Norton jest niesamowitym aktorem. W sumie niepozorny, nie jest ani klasycznym przystojniakiem, ani macho. Ale ma w sobie to „coś”. Jego role zawsze się wyróżniają, nawet w nieciekawych filmach, patrzenie na niego to uczta dla każdego kinomaniaka. Będę mu wierna do śmierci, a póki co postaram się cierpliwie dotrwać do momentu, kiedy uda mu się w końcu nakręcić „Osierocony Brooklyn”.