Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Oscarowa polityka

Początek każdego roku zdominowany jest zawsze przez wyścig po Oscary. Poddaję się temu szaleństwu, choć zawsze kosztuje mnie to sporo nerwów. Rodzina zawsze się ze mnie śmieje, powtarzając mi bez końca, że nie o moje pieniądze tu chodzi. Na szczęście mają rację. Ale z roku na rok trzymanie nerwów na wodzy jest dla mnie coraz trudniejsze.

Spójrzmy na sytuację w kinie w ostatnich latach. Naprawdę nie chodzi mi o to, że zaczęły wygrywać nie te filmy, nie ci reżyserzy, nie ci aktorzy, którzy byli moimi faworytami (choć do pewnego stopnia tak było). O gustach się ostatecznie nie powinno dyskutować, nie wszystkim musi się podobać to, co mnie. Otwarcie też przyznaję, że niejednokrotnie jestem subiektywna, bo po prostu kogoś lubię, a kogoś innego nie. Ale przecież każdy z nas tak ma. Niejednokrotnie też trudno ze stawki pięciu aktorów czy aktorek obiektywnie ocenić, że jedna z tych osób zagrała lepiej niż inna. Wybór nigdy nie będzie do końca fair. Dlatego z tymi wyborami ciężko polemizować. Nie da się udowodnić, że wygrał nie ten, co powinien. Ale w polityce przyznawania Oscarów coś się jakby ostatnio zmieniło. Kiedyś wygrywały takie filmy, jak „American Beauty”, „Gladiator”, „Chicago” czy „Władca Pierścieni”. I nie do końca wiem, w którym momencie, ale jednak nagle Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej zmieniła front.

Sporą niespodzianką ostatnich lat była wygrana w 2006 roku „Miasta gniewu” w starciu z „Tajemnicą Brokeback Mountain”. Czy ktoś przed Oscarami przewidywał, że coś takiego może się wydarzyć? Od razu przyznaję szczerze, że „Miasto gniewu” obejrzałam dopiero po gali i naprawdę zrobiło na mnie całkiem spore wrażenie, choć nadal nie umiem ocenić, czy był to najlepszy film ze stawki nominowanych. Dlatego śmiem zaryzykować stwierdzenie, że film wygrał, ponieważ porusza problem rasizmu, a „Tajemnica Brokeback Mountain” przegrała, ponieważ Ameryka nie była gotowa na parę kowbojów-homoseksualistów. Wiadomo, zawsze znajdzie się grupa zawiedzionych kinomaniaków, którzy będą piętnować niesprawiedliwość werdyktów. W 2007 roku sporo szumu zrobiło się wokół zwycięstwa Martina Scorsese i jego „Infiltracji”. Mam ogromny sentyment do tego reżysera i dlatego wielce byłam zadowolona, że w końcu doceniono jego pracę.

W 2008 roku bracia Coen zgarnęli ze swoim „To nie jest kraj dla starych ludzi” Oscary we wszystkich ważnych kategoriach. Nie żebym miała coś do braci Coen, ale naprawdę mam wrażenie, że ich tam po prostu w tej Akademii lubią. W tegorocznych nominacjach, ogłoszonych zaledwie kilka dni temu, najnowsze ich dzieło „Prawdziwe męstwo” pojawiło się w aż 10 kategoriach (nawiasem mówiąc nie zwyciężyło ostatecznie w żadnej kategorii), podczas gdy wśród nominacji do Złotych Globów film ten całkowicie pominięto. Nominacja dla braci Coen za reżyserię „odebrała” nominację Christopherowi Nolanowi, który najwyraźniej na nadmiar popularności wśród członków Akademii nie może narzekać, bo cały czas jest konsekwentnie pomijany. Co prawda moje przekonanie może być w dużej mierze zbudowane na fakcie, że Nolan jest jednym z moich ulubionych reżyserów, a fenomenu twórczości braci Coenów po prostu nie rozumiem.

Nic, absolutnie nic nie pobije już chyba tego, co wydarzyło się na Oscarach rok temu. Jeszcze nigdy wcześniej moje opinie nie rozminęły się do tego stopnia w wynikami. Wszyscy wiemy o czym mówię. „The Hurt Locker”. Przekręt stulecia. Naprawdę nie chcę się czepiać, ale to wygląda dla mnie tak, jakby mędrcy przemysłu filmowego, przerażeni faktem, że wszystkie ważne nagrody przypadną „Avatarowi”, wydobyli z niebytu idealnie nadający się do politycznego rozdmuchania „The Hurt Locker”. Film, który do amerykańskich kin trafił w dystrybucji limitowanej i o którym przed sezonem nagród mało kto w ogóle słyszał. Ale nie można się spierać, wszak to film wybitny, pokazujący prawdę o wojnie w Iraku! Nic nie nadawało się lepiej do utarcia nosa Cameronowi i udowodnienia całemu światu, że Oscary nie są nagrodą komercyjną, niż nagrodzenie politycznie poprawnego i zaangażowanego dzieła, przypadkowo wyreżyserowanego przez byłą żonę Camerona, która przy okazji przeszła do historii, jako pierwsza kobieta nagrodzona Oscarem za reżyserię. Aż się chce płakać po prostu. Wcale nie jestem wielkim wyznawcą „Avatara”. Pod względem fabuły jest to dzieło wtórne, nie ma się co oszukiwać. Ale jednocześnie rozpoczęło nową epokę w kinie. Hollywoodzkiemu Stowarzyszeniu Prasy Zagranicznej jakoś nie przeszkadzał fakt, że „Avatar” jest największym blockbusterem w historii kina, kiedy przyznawało mu Złotego Globa. Powiem więcej – wśród filmów konkurujących z „The Hurt Locker” znajdują się co najmniej trzy inne, które uważam za znacznie lepsze od ostatecznego zwycięzcy (na czele z „Bękartami wojny”… Tarantino też nie jest zbyt lubiany w Akademii). Żaden z nich nie jest jednak o amerykańskich żołnierzach.

Co nowego ten „The Hurt Locker” wniósł do kinematografii? Niewiele. Poza tym, że wszystkim się kojarzy z największym żartem w historii Oscarów. Po prostu kolejny, niezły film wojenny, jakich było mnóstwo wcześniej. W niczym ani nie lepszy, ani nie ważniejszy niż „Szeregowiec Ryan”, „Cienka czerwona linia” (oba przegrały w 1999 roku walkę o Oscara z „Zakochanym Szekspirem”, co jest żywym dowodem na to, że Akademia w drugą stronę też potrafi sobie pożartować), „Pluton”, „Helikopter w ogniu” czy „Jarhead”.

W tym roku wyniki rzekomo nie były zaskakujące. Kogo nie zaskoczyły, tego nie zaskoczyły. Mnie na przykład owszem. Ok, „The King’s Speech” (upieram się przy nieużywaniu polskiego tytułu) jest filmem bardzo dobrym, świetnym nawet, wyśmienicie zagranym (Colin Firth przeszedł samego siebie), ale żeby zgarniać od razu wszystko? Tom Hooper najlepszym reżyserem? Gość miał do dyspozycji świetną historię i rewelacyjnych aktorów, musiałby się baaardzo postarać, żeby wyszedł z tego zły film. Naiwnie myślałam, że David Fincher zostanie w końcu doceniony. Z historii o gościach, którzy przez cały film tylko gadają, zrobił niemalże thriller. Wziął młodych, nieznanych aktorów i wszyscy zagrali role życia. Byłam stuprocentowo pewna, że z tej stawki nikt Fincherowi nie może zagrozić… Niestety znowu potwierdziło się to, że Fincher nie jest lubiany w Hollywood. A najlepszy film? Tak, przyznaję otwarcie – gdybym miała prawo głosu, głosowałabym na „The Social Network”.

Od bardzo dawna zdaję sobie sprawę, że Oscary nie są wyznacznikiem prawdziwie dobrego kina. Ale czasem lubię sobie pomarzyć, że wygrywa film, który nie stoi od początku na uprzywilejowanej pozycji ze względu na swoją tematykę. Film, którego treścią nie jest żadna wojna, żadne slumsy i żadna dyskryminacja (w tym roku w zestawieniu brakowało tego typu pozycji… aż dziw, że Akademia nic takiego nie wygrzebała). Lubię sobie pomarzyć, że nagradzane zostają role komediowe. Lubię sobie pomarzyć, że kino nie musi być społecznie zaangażowane, by zostać docenione. Lubię sobie pomarzyć, że kino to rozrywka.