Tego mi było trzeba. Humor, strzelanie, pościgi, Ryan Reynolds i Samuel L. Jackson. „Bodyguard i żona zawodowca”, 2 godziny oderwania się od wszystkich stresów. Słuchajcie, no absurdalny ten film jest, jeszcze bardziej niż „jedynka”. Film podąża za klasyczną receptą na sequel – zróbmy drugi raz to samo, tylko jeszcze więcej i bardziej. Więc zamiast jakiegoś dyktatora w nieistniejącym państwie, mamy totalnie karykaturalnego złoczyńcę (Arystoteles Papadopulos, muahahaha), który chce zrównać z ziemią całą Europę.
Strasznie to wszystko głupie i pełne banałów, ale w najlepszym znaczeniu. Aktorzy i twórcy wyśmiewają się na całego, i to właśnie jest ich celem. Pyszna autoparodia, gdzie ani przez chwilę człowiek nie zaczyna się obawiać, że oni to wszystko tak na serio. Mamy tu wszystko, od dealów w nocnych klubach i bomb w bransoletkach na nadgarstki, poprzez traumę związaną z absurdalną śmiercią matki, aż po pasywno-agresywnego ojczyma, który witając syna z otwartymi ramionami jednocześnie wykorzystuje każdą okazję, by mu udowodnić, że sam jest lepszy. No i oczywiście obowiązkowe pojedynki bohaterów z ich osobistymi arcywrogami oraz równie obowiązkowe powstrzymanie zagłady świata w ostatniej możliwej sekundzie. Wszystko obleczone w karykaturę i parodię. Boki zrywać.
Reynolds i Jackson robią to samo, co w pierwszej części i nadal są wyborni, tyle że teraz do pierwszego planu przebija się również Salma Hayek i kradnie całe show, to rozpieprzając zbirów z karabinu, to puszczając nieprawdopodobne wiązanki przekleństw, to wzdychając w niebiosa, że tak strasznie chce być mamą.
Cichymi bohaterami mieli być Gary i Johan, ale niestety zginęli 10 sekund później, muahahahaha. Hilarious. Mają z tego wszystkiego dedykację po napisach końcowych. MUAHAHAHA.
„Bodyguard Zawodowiec” był, przyznaję, dużo dużo lepszy. Ale „dwójka” też daje radę. Wyciągnęła mnie z doła, a to już coś.