Artysta, wizjoner, projektant, który zrewolucjonizował amerykańską modę w latach 70-tych. Na początku kariery trochę przestraszony chłopiec z niskim poczuciem własnej wartości, później bardziej dupek z przerośniętym ego, który chce, żeby cały świat kręcił się wokół niego. „Halston”.
Będzie skrótowo, bo mam przed sobą intensywny tydzień i zanosi się na permanentne niedobory czasu. Plusy:
1. Evan McGregor. Rozpiętość emocji, jakie we mnie wzbudził tą rolą – od współczucia, przez sympatię, do totalnej nienawiści – niech będą najlepszym wyznacznikiem jego talentu aktorskiego.
2. Krysta Rodriguez, grająca rolę Lizy Minnelli. Zakochałam się w niej.
3. Ciuchy. Piękne. Scen z tworzenia nowych kolekcji i scen z wybiegów, jak na przykład ze świetnego pokazu w Wersalu, mogłoby być trzy razy więcej, bo niedosyt mam.
4. Moim ulubionym okazał się wątek tworzenia zapachu perfum, z wyborną epizodyczną rolą Very Farmigi.
Serial ma pięć odcinków, przez pierwsze trzy intensywnie kibicowałam Halstonowi, by w czwartym zrobić zwrot o 180 stopni i zacząć intensywnie wyczekiwać jego nieuniknionej, spektakularnej porażki. Gdy zaczął być bardziej zainteresowany wciąganiem koki i imprezowaniem niż swoją sztuką, zaczął poniżać wszystkich swoich najbliższych przyjaciół, by potem płakać Lizie w rękaw, że wszyscy go opuszczają, a wszelkie krytyczne uwagi pod swoim adresem kwitował pyszałkowatym „jestem od was zdolniejszy, a wy mi po prostu zazdrościcie”, pomyślałam sobie: o ja pierdzielę, chłopie, święty by z tobą nie wytrzymał. Gdy dochodzi do sprzedaży firmy, a Halston traci nie tylko imperium, ale i nazwisko, mamy mu współczuć, ale… serio? Zachowywał się jak idiota, nikogo nie słuchał i jeszcze miał na koniec do całego świata pretensje? Trzeba było pilnować własnego biznesu, a nie tylko mieszać z błotem wszystkich wokół. Oczywiście mam na myśli serialowego Halstona, bo ile w tym historycznej prawdy – nie mam pojęcia.
Współczucie przychodzi, ale dopiero na końcu. Nie tylko dlatego, że zdiagnozowano u naszego artysty AIDS, ale również dlatego, że pod wpływem diagnozy w końcu się trochę wycisza i zaczyna dostrzegać, co spierdzielił. Nie spodziewałam się wielkiego wzruszenia na koniec, ale nie będę ukrywać, że gdy ostatnim zrywem natchnienia i talentu Halston ratuje w pewnym sensie swój honor i dziedzictwo, łezka w oku mi się mimo wszystko zakręciła.
„Halston” nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jakiego oczekiwałam, ale obejrzeć warto, choćby dla samego „ducha epoki”.
P.S. Jedna rzecz mnie irytowała niewymownie – te cholerne papierochy. Dobra, palili wtedy dosłownie wszyscy, dosłownie wszędzie i najwyraźniej również dosłownie NON STOP. Ok, we get it! Czy naprawdę w KAŻDEJ scenie wszyscy muszą mieć w łapach zapalone fajki i obnosić się z nimi, jakby to nie były po prostu papierosy, ale wręcz rekwizyty i nieodłączne części stroju? Czy tylko mnie się to wydawało do tego stopnia nachalne, że aż trochę sztuczne? Anyway, wychodzi na to, że gdybym żyła w tamtych czasach, to chyba wcale nie wychodziłabym z domu, z obawy przez uduszeniem się na ulicy.