Emmy przyznano. Wiecie co? Prawie to przegapiłam. Skapnęłam się dosłownie w dniu ceremonii, gdy patrząc bezmyślnie w Internet mignął mi nagłówek newsa i mruknęłam „ooo, dziś Emmy”. Kurczę, no nie wiem co się dzieje. Złoty wiek telewizji się skończył, czy co? Jeszcze kilka lat temu zalew dobrych produkcji sprawiał, że naprawdę było w czym wybierać i nie szło nadążyć z oglądaniem, a gdy w tym roku ogłoszono nominacje do Emmy, przeczytałam listę i skwitowałam ją obojętnym meh. Czy ja w ogóle komuś kibicowałam…? Hmmm… A, tak. „Gambitowi królowej” i Anyi Taylor-Joy. I chyba tyle.
Rozdanie totalnie zdominowało „The Crown” w kategoriach dramatycznych i „Ted Lasso” w kategoriach komediowych. Ani jednym, ani drugim się nie jaram, jeśli mam być szczera. Jason Sudeikis mnie irytuje z niewyjaśnionych przyczyn, więc to w zasadzie tyle w temacie „Teda Lasso”, a prawdziwej rodziny królewskiej jest do tego stopnia wszędzie pełno, że już nawet na ich udawane wersje nie chce mi się patrzeć i ledwo przez to przebrnęłam. Cieszą mnie jedynie nagrody dla Josha O’Connora i Gillian Anderson, bo ich uwielbiam we wszystkim, w czym zagrają. Nie twierdzę, że zwycięzcami ogłoszono produkcje na to nie zasługujące, po prostu mnie to nie obeszło. „Gambit królowej” zgarnął nagrodę za miniserial, ale Anya Taylor-Joy przegrała niestety z Kate Winslet. Kate jest super, wiadomka, no ale i tak uważam to za bullshit. Coś jeszcze ciekawego? A, Evan McGregor dostał statuetkę za „Halstona”. Właśnie jestem w trakcie oglądania i choć sam serial jest póki co taki se, to Evan jest zdecydowanie jego najjaśniejszym atutem.
Dwie rzeczy natomiast rzucają mi się w oczy i właściwie to chciałam je z siebie wyrzucić w tym tekście.
Już od jakiegoś czasu widać, a z roku na rok coraz bardziej, że podział na seriale i miniseriale staje się sztuczny. Spośród nominowanych seriali dramatycznych tylko „Tacy jesteśmy” ma kilkanaście odcinków (nawet ostatni sezon „Opowieści podręcznej” miał ich już tylko 10). Komedii nie chciało mi się sprawdzać, ale przypuszczam, że sprawa wygląda podobnie. Nie chciało mi się również szukać informacji o regulaminie, ale zgaduję, że to producent serialu może zdecydować, do jakiej kategorii zgłasza serial. Mylę się? Jeśli ktoś ma wiedzę na ten temat, to bardzo proszę o uświadomienie, bo doprawdy nie kumam z jakiego innego powodu jeden 10-odcinkowiec jest nominowany jako miniserial, a inny 10-odcinkowiec jako serial. Tak czy siak jest to nieco śmieszne, gdy patrząc na stawkę seriali i miniseriali gołym okiem widać, że mogłyby one śmiało konkurować ze sobą i nie ma najmniejszego powodu, by je dzielić na dwie różne kategorie.
Mam wrażenie, że trochę się już odchodzi od tych tasiemców ciągnących się po 20 odcinków. Nie mówię, że ich całkiem nie ma, ale jednak coraz częściej telewizje amerykańskie skracają sezony. A produkcje serwisów streamingowych też rzadko kiedy miewają więcej niż kilka odcinków w sezonie. Może więc pora się zastanowić, czy ten podział ma jeszcze w ogóle sens?
Druga sprawa, bardziej mi jątrząca rany w bebechach. To, że przy wszystkich nagrodach amerykańskiego kółka wzajemnej adoracji (czy to Oscary, czy Złote Globy, czy właśnie Emmy) pewne produkcje są konsekwentnie ignorowane, pomijane i dyskryminowane na rzecz innych, już od dawna jest rzeczą wiadomą. W tym roku jednak, w przypadku nagród Emmy szczególnie, bardziej niż wcześniej uderzyło mnie, że wśród dobrych tytułów pojawiają się produkcje totalnie przehypowane, przereklamowane, promowane tak nachalnie, że otrzymują nominacje do najważniejszych nagród w branży, podczas gdy seriale o klasę lepsze pozostają niezauważone. „Bridgertonowie” dostają nominację, a fantastyczne „Sex education” nie zasługuje? Nie o pruderię chodzi, bo w „Bridgertonach” się przecież gzili na potęgę. Więc o co? Przeciętna „Emily w Paryżu” zostaje doceniona, a na rewelacyjnego „Atypowego”, mimo 4 świetnych sezonów, nikt nigdy nie zwrócił uwagi?
Powiedziałabym, że mam focha, ale tak naprawdę mnie ta sytuacja wcale nie dziwi. Niech się kółko wzajemnej adoracji wzajemnie nagradza, a my sobie odpalimy maraton na kompie i wciąż będziemy woleli dr Jean Milburn od Margaret Thatcher (Gillian Anderson RULEZ).