Dzisiejsze rozważania sponsoruje film, który próbuje przyjść do widza z arcyważnym, wciąż szokująco aktualnym i bardzo potrzebnym przesłaniem, ale wychodzi mu to jakby połowicznie. Tym niemniej szacun za szlachetne zamiary i serce we właściwym miejscu, więc mimo pewnych braków będę film reklamować, bo temat jest niezwykle istotny i trzeba o tym mówić. „Joe Bell”.
Film oparty jest na prawdziwej historii Joe Bella oraz jego 15-letniego syna Jadina. Wydarzenia przedstawione w filmie miały miejsce w 2013 roku i było o nich dość głośno w zachodnich mediach, więc nie popełnię chyba wielkiego spoilerowego grzechu, jeśli zreferuję co się stało. Bellowie mieszkali w małym mieście w stanie Oregon. Jadin Bell w lutym 2013 roku popełnił samobójstwo. W szkole był prześladowany fizycznie i psychicznie przez rówieśników z powodu swojej orientacji seksualnej. Po śmierci syna Joe postanowił wyruszyć na pieszą wędrówkę przez całe Stany Zjednoczone, aż do Nowego Jorku, by upamiętnić syna i wszędzie po drodze głosić prawdę o tym, jak destrukcyjne jest znęcanie się nad kimś. Jadin towarzyszy mu w tej podróży, będąc dla Joe kimś w rodzaju gadającego sumienia.
Zaznaczam, że nie mam pojęcia jak wierny jest film w stosunku do prawdziwych wydarzeń, więc oczywiste jest, że mówić w tym tekście będziemy o zachowaniach bohaterów filmowych, a nie zachowaniach prawdziwych ludzi.
Film nie jest zły, jest raczej nierówny. Momenty bardzo dobre i pięknie dobrane słowa przeplatają się z momentami jakby płaskimi, pełnymi banałów brzmiących, jakby zostały napisane na kolanie. Historia ucierpiała chyba na tym, że w większości skupia się na Joe, a nieco mniej na Jadinie. W sumie nikt nas tu nie okłamał, wszak tytuł brzmi „JOE Bell”, można więc założyć, że taki był w tym wszystkim cel. Problem – jak właśnie teraz dochodzę do wniosku w trakcie pisania – w tym, że film próbuje nieść DWA przesłania, a przez to żadne nie uderza z pełną mocą.
Pierwsze jest oczywiste – znęcanie się nad kimś jest złe. Choć dużo pada tutaj na ten temat słów, zostaje ono zepchnięte w sumie na drugi plan, a na pierwszy plan wysuwa się przesłanie, o którym mniej mówi się wprost, ale do którego się właściwie sprowadza cała ta wędrówka. Jest to przesłanie skierowane do rodziców – nie ignorujcie problemu!
Ok, powiem to wprost. Joe (ten filmowy, rzecz jasna) spartolił sprawę. Syn powiedział mu otwarcie, stojąc przed nim i płacząc, że czepiają się go kolesie ze szkoły, bo jest gejem, a ten mu na to pieprzy coś, że „sprawy same się ułożą”, „wszystko będzie dobrze”, „nie wychylaj się i nie rozmawiaj o tym z ludźmi, bo to niczyja sprawa” i „czy mogę już iść oglądać mecz?”. Ożesz kurde mol, no! Pozwala synowi dołączyć do drużyny cheerleaderek, ale nie pozwala mu ćwiczyć na podwórku przed domem (bo ludzie zobaczą). Przychodzi na mecz i ogląda syna dopingującego drużynę, ale gdy jakieś tępe oprychy zaczynają Jadina wyzywać i rzucać w niego czymś, tatuś zamiast stanąć w jego obronie, po prostu bierze tyłek w troki i wychodzi. WTF? Cała postawa Joe, który właściwie jest takim trochę ojcem-tyranem, sprowadza się do tego, że „kocham cię, synu, ale nie afiszuj się za bardzo z tym całym gejostwem”. Lola, znaczy się matka (filmowa), również spartoliła. Pozwala tyranizować nie tylko siebie, ale i dzieci, mąż wrzeszczy na nią przy byle okazji, ale odwagę, żeby mu się postawić ma dopiero jak Jadin dawno nie żyje i właściwie małe ma to już znaczenie. Sorry Lola, ale too little too late.
Nie mam wątpliwości, że rodzice akceptowali i kochali Jadina bezwarunkowo. Jednocześnie jednak, wiedząc bardzo dobrze o jego problemach w szkole, nie zapewnili mu odpowiedniego wsparcia. Ojciec, bo za bardzo się przejmował sobą i tym, co inni o nich myślą, matka, bo za bardzo obawiała się konfrontacji z mężem. Nie zarzucam im braku miłości, ale… no spartolili sprawę i tyle. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś na naszych oczach rzucił czymś w naszą córkę albo ją zwyzywał, a ja bym nie zareagowała. A tym bardziej mój mąż, który chyba by rozszarpał tych oprychów na strzępy. Nie wspominając już o tym, jakie piekło by zrobił, gdyby ktoś naszą córkę pobił w szkolnej szatni.
No właśnie, zatrzymajmy się na chwilę przy punkcie kulminacyjnym całej historii, wydarzeniu, które ostatecznie popchnęło Jadina w stronę decyzji o odebraniu sobie życia. Grupka szkolnych atletów, każdy wyższy o głowę od chłopaka, rzuciła się na niego z łapami w szatni dla chłopców. Nie wiem, co mu dokładnie zrobili, w każdym razie powalili go na ziemię, zapewne pobili lub w jakiś inny sposób skrzywdzili fizycznie. Wyśmiewając się z niego przy tym na całe gardło rzecz jasna. Jadin oczywiście powiedział o tym rodzicom i w następnej scenie trójkę Bellów widzimy w gabinecie doprawdy uroczej kobiety, która jak mniemam jest dyrektorką szkoły. Mnie osobiście scena ta zbulwersowała najbardziej z całego filmu.
Reakcja pani dyrektor na zgłoszenie, że jeden z uczniów jej szkoły został zaatakowany przez grupę innych uczniów jej szkoły: „Nie, nie, nie, nie. Żadnych nazwisk.”. What the f*ck? W trakcie rozmowy kobieta przyznaje, że tak, owszem, to zachowanie było nieakceptowalne, ale 30 sekund wcześniej nie chce znać ich nazwisk? What. The. F*ck? Może zwariowałam, ale jak dla mnie pobicie ucznia powinno skutkować co najmniej zawieszeniem, a najpewniej wyrzuceniem ze szkoły, a już na pewno natychmiastowym wydaleniem ze szkolnej drużyny sportowej. No ale oczywiście kolejny raz mamy dowód na to, że atleci w amerykańskich szkołach są kuźwa nietykalni. Pani dyrektor odpowiedzialność za podjęcie ewentualnych działań przeciwko zbirom maltretującym Bogu ducha winnego chłopaka przerzuca na jego rodziców, którzy, jasne, mogą złożyć oficjalną skargę, ale lepiej, żeby tego nie robili. Dlaczego? Bo „żyjemy w małym mieście, a populacja szkoły odzwierciedla naszą społeczność i jeśli złożycie skargę, możecie mieć więcej kłopotów niż to jest warte”. WHAT. THE. F*CK? Jej zdaniem rozwiązaniem jest: A – zmiana szkoły (nie da się, bo już próbowali i Jadina nie przyjęli do szkoły w innym okręgu), B – terapia (czemu niby ON miałby chodzić na terapię, skoro jest OFIARĄ agresji ze strony kogoś innego? Nie wiadomo), C – „a tak w ogóle to nie sądzisz, Jadin, że to się samo rozwiąże?” (no nie, kurna, nie rozwiąże się samo, ty tępa babo!). W czasie całej tej żenującej sceny ojciec odzywa się raz, a matka dwa razy… Oboje miałam ochotę zdzielić z liścia. Natomiast tę pożal się Boże znakomitość w dziedzinie pedagogiki to powinni z tej szkoły wypierdzielić na zbity pysk. Po co w takim razie są w szkole jakiekolwiek władze, jeśli nie po to, by wyciągać wobec uczniów konsekwencje za ich zachowanie? Całe to kretyńskie założenie, że nastolatki (czyli w mojej opinii najbardziej okrutne istoty na całej Ziemi) powinny załatwiać swoje problemy między sobą jest tylko wymówką dla dorosłych, żeby się z tymi nastolatkami nie musieli użerać. No i teraz mamy takich nastolatków jakich mamy.
Jadin słucha tego wszystkiego, ocierając łzy płynące z oczu i wygłasza moim zdaniem najważniejsze i najbardziej poruszające zdanie.
„Pani nie wie jakie to uczucie, gdy musisz zebrać w sobie odwagę, by poprosić o pomoc, tylko po to, by się dowiedzieć, że osoba, która może jej udzielić, nie ma ochoty się wysilać.”
W tym zamknęłabym przesłanie „Joe Bella” – nie wolno nam ignorować problemu znęcania się nad słabszymi. Rodzicom, władzom szkolnym i wszelkim innym, kolegom i po prostu ludziom żyjącym obok takich sytuacji – nam wszystkim po prostu nie wolno tego dłużej tolerować i udawać, że problemu nie ma albo „sam się rozwiąże”. KAŻDE dziecko w szkole powinno czuć się akceptowane i bezpieczne. Nie trzeba wszystkich lubić, ze wszystkimi się przyjaźnić ani się ze wszystkimi zgadzać, nie trzeba nawet z każdym rozmawiać. Ale z całą pewnością nie wolno się nad nikim znęcać. Wszystko jedno z jakiego powodu, bo przecież problem nie dotyczy wyłącznie mniejszości seksualnych. Takie kreatury, którym się wydaje, że im wszystko wolno i są od wszystkich lepsi, dręczą kogo popadnie. A to „kujon”, a to „grubas”, a to „pryszczaty”, a to „przygłup” – zawsze jak sobie upatrzą słabsze ogniwo w szkolnym łańcuchu, to i powód dręczenia się jakiś znajdzie. OHYDA.
Wyszedł z tego wszystkiego bardziej esej o problemie znęcania się w szkołach, niż recenzja filmu, ale może to i dobrze. Bo jeśli jakikolwiek film, nawet niedoskonały, sprowokuje do przemyśleń i prób dążenia do rozwiązania ważnego problemu, to już samo w sobie oznacza, że warto go było obejrzeć.
P.S. nowe nazwisko w konstelacji młodych zdolnych nam tu chyba wypłynęło. Poruszająca i piękna rola Reida Millera. Jestem pod wrażeniem.