Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Słów kilka o Złotych Globach

Sezon nagród w pełni, filmowi maniacy skrupulatnie podliczają filmom zdobyte nagrody, nieco ponad miesiąc dzieli nas od gali, na której każdy chciałby choć raz w życiu się znaleźć. Napięcie rośnie. W nocy z niedzieli na poniedziałek zaserwowano tegoroczną przystawkę do Oscarów (za jaką wielu pewnie uważa to wydarzenie) i rozdano Złote Globy. Nie wypada tego nie skomentować, uczyńmy to zatem.

Uwaga wstępna – dziękujemy polskim dystrybutorom za wypuszczanie do polskich kin większości filmów najbardziej liczących się w wyścigu po nagrody w styczniu i lutym. Ludzie, którzy chcieliby legalnie i po bożemu zobaczyć wszystko przed Oscarami muszą szybciutko pomykać do kina i nadrobić zaległości w dwa miesiące. Gdyby natomiast ktoś chciał całą listę zaliczyć przed Złotymi Globami – ma pecha. Ale przejdźmy może do sedna. Zacznę od stwierdzenia, że Złote Globy i Oscary (wbrew powtarzanej do znudzenia opinii na ten temat) mają to do siebie, że niezwykle często grają przeciwko sobie. Jakby robiły sobie na złość. Jeśli po Złotych Globach jestem zadowolona, przeważnie od razu w ciemno mogę założyć, że po Oscarach będę zawiedziona. I odwrotnie.

Tym razem nie bardzo wiem co powiedzieć i czego w związku z tym oczekiwać. Tegoroczne werdykty Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej raczej nie obfitowały w zaskoczonka, choć wśród oczywistości można znaleźć też kilka rzeczy, które wzięły się trochę znikąd. Może nie przemyślałam wszystkiego dokładnie i moje mentalne przygotowanie nie było odpowiednie. Z pewnością na plus oceniam fakt, że Złote Globy się rozeszły, a nie zostały wszystkie zgarnięte przez jeden tytuł.

Najlepszy dramat – „Spadkobiercy”. Nie powiem, żeby mnie to jakoś specjalnie zaskoczyło, obstawianie zwycięstwa tego właśnie filmu było jak sądzę dość bezpieczne. Jeśli jednak mam być całkiem szczera, z tej stawki nominowanych prawdopodobnie żaden werdykt by mnie nie zaskoczył. Najlepsza komedia lub musical – tu zwycięzca mógł być tylko jeden. „Artysta” zgarnia najwięcej nagród od początku wyścigu po Oscary.

Rzućmy okiem na aktorów. George Clooney jest ulubieńcem Hollywood od zawsze. Kocham tego faceta i kocha go moja mama (są takie rzeczy, co do których zawsze się zgadzamy, a to jest jedna z nich – George Clooney jest cudowny). Im starszy tym lepszy, od jakiegoś czasu spełnia się po obu stronach kamery, co cieszy tym bardziej. Statystyki przyznanych dotychczas nagród sugerowały, że walka rozegra się tu pomiędzy nim, a Michaelem Fassbenderem (ten notabene świetny aktor pojawił się nagle znikąd i od tego czasu widzę go wszędzie). Oczywiście nad werdyktem płakać nie będę, ale przy całej mej miłości do George’a (i trochę wbrew logice) tak intensywnie trzymałam kciuki za Ryana Goslinga, że lekkiego poczucia krzywdy nie mogę nie czuć. Czy stałoby się coś złego, gdyby nagrodzono go za „Idy marcowe”, które przecież wyreżyserował Clooney? Wszyscy byliby zadowoleni. Konsekwentnego pomijania Leo (który ze wszystkich swoich genialnych ról ulepił dopiero jednego Złotego Globa) nie będę już nawet komentować. Wygrana Jeana Dujardina wśród ról komediowych nie zaskoczyła mnie wcale, wszak nie można było dopuścić do tego, by bilans „Artysty” był zbyt niski. Za to nie rozumiem zupełnie, skąd nagle wyskoczył spośród aktorów drugoplanowych Christopher Plummer? Nie zamierzam polemizować ze stwierdzeniem, iż jest to świetny acz niedoceniany aktor, tym niemniej Albert Brooks prowadził w wyścigu od samego początku i jeśli w ogóle cokolwiek było pewne, to właśnie to, że jemu nic już nie może zagrozić. Zonk.

Pora na aktorki. Zwycięstwa Michelle Williams nie trzeba komentować, było oczywiste. Meryl „Żelazna Dama” Streep zabrała do domu ósmego Złotego Globa w karierze. Nie sposób mieć coś przeciwko temu, ta kobieta nokautuje wszystkich, ilekroć pojawia się na ekranie. Byłam jednakowoż tak silnie przekonana o zwycięstwie Tildy Swinton, że doprawdy ciężko mi się przestawić teraz. „Musimy porozmawiać o Kevinie” to jeden z najmocniejszych filmów roku, zasługuje na to, by było o nim głośniej i więcej. „Służące” musiały zgarnąć nagrodę dla aktorki drugoplanowej, inaczej życie przestałoby mieć sens. W pojedynku między Jessicą Chastain a Octavią Spencer zwyciężyła ta drugą, podczas gdy ja stawiałam na tę pierwszą. Klasycznie.

Komentarz o najlepszym filmie animowanym i najlepszym filmie zagranicznym można sobie darować. Ani jedno ani drugie mnie nie zaskoczyło. Podobnież nie było dla mnie szokiem zwycięstwo „Artysty” w kategorii muzycznej, choć wrodzony patriotyzm kazał mi trzymać mimo wszystko kciuki za Abla Korzeniowskiego. Ale czy można było nagrodzić tutaj coś innego niż film… niemy?

Najbardziej zajmujący zawsze jest bój reżyserów. W statystykach Martin Scorsese idzie łeb w łeb z Michelem Hazanaviciusem. Na Złotych Globach zwyciężył Scorsese, co pozostanie dla mnie najjaśniejszym punktem całej tegorocznej gali (z prostego powodu, iż mam do niego ogromny sentyment). Drugim najjaśniejszym punktem pozostanie nagroda dla Woody’ego Allena za scenariusz „O północy w Paryżu”. Ta kategoria jest o tyle problemowa, że w normalnym świecie dzieli się scenariusze na oryginalne i adaptowane, a nagrody są dwie. Na Złotych Globach, nie wiedzieć czemu, nagroda jest jedna. Tym bardziej więc zwycięstwo Allena mnie cieszy.

Przeskoczmy teraz szybciutko do telewizji, bo tu dzieją się ciekawe rzeczy. Starych wyjadaczy powoli się odsuwa, robiąc miejsce dla nowych tytułów i nowych nazwisk. Spośród seriali komediowych wygrało to, co miało wygrać (czyli „Współczesna rodzina”), ale tak naprawdę ucieszyłoby mnie wszystko, o ile nie nazywa się „Glee”. „Downton Abbey” też było pewniakiem. Natomiast „Homeland” (po które, przyznaję od razu bez bicia, nie miałam jeszcze okazji sięgnąć) wzięło mnie nieco z zaskoczenia. Ale to pewnie tylko dlatego, że standardowo już w nominacjach zabrakło „moich” seriali, w związku z czym nie skupiłam odpowiednio uwagi na tegorocznych nominowanych.

Nie mam głębszych przemyśleń odnośnie aktorek, więc może przejdźmy od razu do tego, co zawsze najbardziej mnie interesuje, czyli do nagrodzonych panów. Matt LeBlanc jest pewnie jedną z większych niespodzianek, Idris Elba natomiast zupełnie przeciwnie – faworytem był już w zeszłym roku. Peter Dinklage, co było także do przewidzenia, zmiótł konkurencję. Na koniec jednak wyjawię Szanownym Czytelnikom, dlaczego całe te Złote Globy są i tak o kant stołu potłuc. Tak naprawdę oczekiwałam od tej gali tylko jednej rzeczy. Jednej jedynej rzeczy chciałam najbardziej na świecie, a cała reszta była nieważna. Zwycięstwa Bryana Cranstona. Każdemu kto go widział w „Breaking Bad” nie muszę niczego tłumaczyć. Miód na oczy. Mam nadzieję, że Cranston się tym nie przejął, poszedł po gali do domu i spędził resztę wieczoru w towarzystwie swoich trzech statuetek Emmy.