Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Artysta filmowiec: David Fincher

W mojej osobistej opinii David Fincher jest geniuszem reżyserii. Nikt inny nie kręci takich thrillerów, jak on. Z takim darem trzeba się chyba urodzić. Mieć na koncie wspólny film z Fincherem to na pewno jest coś, czym można się chwalić. Paradoksalnie pozostaje on jednak w Stanach niezbyt lubianym reżyserem. Teraz pracuje dopiero nad swoim dziewiątym filmem, choć z kinem związał się 20 lat temu. Nie jest być może szczególnie płodny, ale za to w jego dorobku nie ma złych filmów. Co więcej kilka z nich to dzieła już nazywane kultowymi. Nie bez przyczyny.

Współpraca z Fincherem to prestiż i droga przez mękę jednocześnie. Jest uważany za perfekcjonistę, co w ustach jego krytyków brzmi jak zniewaga. To ponoć prawdziwy maniak kontroli – musi całkowicie panować nad wszystkim, co się dzieje na planie. Krążą legendy o tym, jak katuje swoją ekipę niezliczoną ilością dubli, by każde ujęcie w filmie było perfekcyjne. Bezwzględnie wymaga od wszystkich pełnego przygotowania, ewentualnych uwag wysłucha, ale potem i tak dowiedzie, że to on ma rację. Wielkie znaczenie ma dla niego fakt, że filmy podpisuje swoim własnym nazwiskiem.

Jego pierwszym projektem było kontynuowanie pracy Ridley’a Scotta i Jamesa Camerona, i nakręcenie „Obcego 3”. Sam Fincher ponoć źle wspomina tę pracę, a filmu nie lubi. Kiedy przejął fotel reżysera, produkcja była już w toku i z pewnością nie czuł się komfortowo nie mając nad wszystkim kontroli. W sumie jednak efekt nie jest chyba powodem do wstydu.

Po „Obcym 3” Fincher nakręcił absolutnie kultowe „Siedem”. Thriller psychologiczny wszechczasów można powiedzieć i chyba najlepszy film w dorobku Finchera. Z góry skazana na porażkę potyczka między seryjnym mordercą, zabijającym według klucza siedmiu grzechów głównych, a dwójką detektywów. John Doe od początku ma plan, wciąga swoich przeciwników w starannie przez siebie wyreżyserowaną grę, w której główną rolę odegra jego ponadprzeciętna inteligencja i religijny fanatyzm. Niezwykle mroczny, klaustrofobiczny klimat, nieustający deszcz i ciągłe napięcie, kolejne zmasakrowane ciała ofiar… wszystko prowadzi do finału, w którym górą jest zło. Posługując się starym jak świat schematem pogoni dwóch niespecjalnie do siebie pasujących glin za okrutnym mordercą, Fincher stworzył opowieść o zepsuciu społeczeństwa, granicach wytrzymałości ludzkiej i drzemiących w nas demonach. Takie filmy tworzą historię kina.

Drugim najważniejszym dziełem Finchera jest z pewnością „Fight Club”. Najbardziej fascynujące jest to, że żywot tego filmu to jeden wielki paradoks. Po premierze kasowa megawtopa i miażdżąca krytyka recenzentów. Dziś? Klasyk, który znajduje się w kanonie każdego szanującego się kinomaniaka. Jak to się mogło stać? Nie pamiętam kiedy widziałam ten film po raz pierwszy, ale było to pewnie z 10 lat temu. Wrażenia, jakie na mnie zrobił, nie jestem w stanie opisać. Może początkowo ludzie nie rozumieli tego filmu? Bo z pewnością nie jest on łatwy. Mówi o zniewoleniu, frustracji i bezsilności. O wszechobecnej konsumpcji. O potrzebie odczuwania czegoś. Cała idea Fight Clubu stanowi tylko opakowanie dla tej psychologiczno-społecznej rozprawy. Fincher wie, jak się robi takie filmy.

„Zodiak” jest najbardziej moim zdaniem niedocenionym filmem w dorobku reżysera. Dziwi mnie to o tyle, że jest to naprawdę świetny, klimatyczny kryminał. Dodam, że oparty na faktach. Może za bardzo apetyt ludziom wzrósł i oczekiwali powtórki z „Siedem”. Fincher nie chciał powielać samego siebie i w „Zodiaku” dokonał fantastycznego zabiegu – samego Zodiaka zostawia niejako z boku, wyrzuca tę postać z centrum, wokół którego wszystko się kręci, a historię buduje na osobach, którym sprawa Zodiaka pochłonęła całe życie. Zabójca nie musi kogoś zabijać, by mu życie odebrać. Tematem filmu nie jest rozwikłanie zagadki (która nigdy zresztą nie została rozwikłana), lecz obsesja na jej punkcie. Sam Fincher przy okazji „Zodiaka” powiedział, że chciał, by widzowie czuli się niekomfortowo.

W ostatnim roku szum wokół Finchera zrobił się przy okazji „The Social Network”. Deszcz nagród, w końcu zasłużony Złoty Glob… i pokazanie środkowego paluszka przy okazji Oscarów, wszyscy pamiętamy. O dokonaniach reżyserskich przy okazji tego filmu mogę właściwie powiedzieć tylko jedno – tylko David Fincher mógł tak nakręcić film o gościach przyklejonych do komputerów, żeby wciąż dało się czuć napięcie. W dodatku wziął nieznane nikomu młode twarze i wyszły z tego role życia. Ręce same składają się do oklasków.

Z zapartym tchem czekam teraz na ekranizację pierwszego tomu trylogii Millennium. Jeśli ktoś jest w stanie dobrze przenieść na ekran Stiega Larssona, to chyba tylko Fincher. „Girl with the dragon tattoo” (swoją drogą doprawdy nie rozumiem, co było złego we właściwym tytule książki – „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” – że cudowni Amerykanie postanowili go zmienić) będzie miało swoją światową premierę końcem roku. Co prawda o ile Rooney Mara ucharakteryzowana na Lisbeth Salander wygląda obiecująco, Stellan Skarsgard i Christopher Plummer do Vangerów świetnie pasują, a Robin Wright jako Erika jest wręcz idealna, o tyle Daniel Craig w roli Mikaela Blomkvista budzi we mnie spore wątpliwości. Nie żebym do Craiga coś miała, wręcz przeciwnie, bardzo go lubię, ale do tej postaci mi on zwyczajnie nie pasuje. Tym niemniej komu zaufać, jeśli nie Fincherowi? Ten facet wie, co robi.