Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Source Code”

Po rewelacyjnym „Moon” (o którym pisałam już w ostatnim wydaniu tematycznym) – skromnym, niszowym, a zarazem genialnym debiucie Duncana Jonesa – przez kilka miesięcy wyczekiwałam na premierę drugiego filmu tego reżysera. Tak to już jest, że kiedy debiutuje się tak, jak Jones zadebiutował z „Moon”, cały świat filmowy z zapartym tchem czeka na drugi film, który potwierdzi (bądź nie), że ten pierwszy to nie było tylko głupie szczęście początkującego. Więc jak to jest w przypadku Jonesa? „Source Code” nie zawodzi.

Tym razem jest bardziej widowiskowo, co zapewne jest zasługą znacznie większego budżetu. Zdecydowanie bardziej po hollywoodzku – wybuchy, bomby, terroryści, ratowanie ludzkości i te sprawy. Na szczęście jednak udało się pozostać w nurcie science fiction i nie wpaść całkiem w wir akcji, która zabija wszystko, co w tym gatunku najlepsze.

Po kolei. W pierwszej scenie kapitan Colter Stevens (w tej roli Jake Gyllenhaal) budzi się w pociągu, nie wie gdzie jest i co tam robi. Towarzyszka podróży zwraca się do niego per Sean, lustro odbija obcą twarz, a po 8 minutach wszystko wybucha i Colter Stevens budzi się raz jeszcze w dziwnym symulatorze. Jak zostaje mu wyjaśnione, jest częścią eksperymentu o kryptonimie Source Code, dzięki któremu może się przenosić do ciała obcego faceta na osiem minut. Fizyka kwantowa, zbyt skomplikowana, by ją próbować zrozumieć. Ów obcy facet był pasażerem pociągu, na pokładzie którego tego samego dnia rano wybuchła bomba, będąca oczywiście jedynie zapowiedzią jeszcze gorszego ataku terrorystycznego. Tu sprawa się upraszcza – Stevens musi ustalić tożsamość zamachowca, który bombę w pociągu podłożył, żeby można było kolejnym atakom zapobiec. Będzie w kółko wracał do tych ostatnich ośmiu minut, aż wykona zadanie.

Jake Gyllenhaal jest jednym z tych aktorów, którzy przekonali mnie do siebie z biegiem czasu. Bynajmniej nie dlatego, że uważałam go kiedyś za złego aktora, tak nigdy nie było. Ale z wyglądu mi się kojarzył z ciamajdą i nie miałam ochoty go oglądać. A potem zaczęłam się stopniowo zapoznawać z jego filmografią i moja pierwotna opinia (zrodzona z jakiegoś głupiego uprzedzenia) zaczęła się wywracać do góry nogami. Proces ten punkt kulminacyjny osiągnął po obejrzeniu „Braci”. W „Source Code” naprawdę przyjemny duet stworzyli z Michelle Monaghan, która zawsze była dla mnie idealną aktorką do grania zwykłych kobiet.

Moja opinia o filmie? Na plus. W „Source Code” bardzo spodobało mi się to, że pomimo zdecydowanie bardziej spektakularnej akcji (o co było w sumie nietrudno zważywszy na fakt, że w „Moon” akcji nie ma właściwie wcale), Duncan Jones nie stracił klimatu. No dobra, nie jest to już ten niesamowity klimat z „Moon”, ale jednak da się wciąż wyczuć tę samą rękę. Pewnie można reżyserowi zarzucić, że jest zbyt sentymentalny i romantyczny, ale ja jednakowoż jestem dziewczyną, więc czepiać się nie będę.

Dla mnie sedno gatunku science fiction nie leży w wymyślnych cudach naukowych, lecz w ich zderzeniu z człowiekiem. „Moon” było wręcz rozprawą filozoficzną o człowieczeństwie. Bardzo się cieszę, że Jones nie zatracił tego sedna także w „Source Code”. Można się doszukiwać dziur scenariuszowych, ale faktem jest, że pomiędzy kolejnymi wybuchami reżyserowi udaje się postawić ważne pytania. Czym właściwie jest rzeczywistość? Jest tylko jedna, niezmienna? Czy też możemy manipulować biegiem wydarzeń i tworzyć nowe rzeczywistości? I jak w tym wszystkim odnieść się do biednego Seana, który został okradziony ze swego ciała?